Słowem wstępu podkreślam, że bardzo sobie cenię doświadczenie. Jest ono dla mnie ważniejsze niż wiedza książkowa. Chciałbym podzielić się z Państwem mailem, jaki dostałem od Zawodnika (miszczem się było, takim Zawodnikiem się jest), który jest w tej garstce która rozpoczynała (lata temu) historię tri w PL. Pozwoliłem sobie lekko edytować list w celu anonimowości.
„Marcinie. Pozwolę sobie wtrącić kilka zdań na temat Twojego występu w Suszu. Byłem na mecie w czasie kiedy kończyłeś zmagania, ale byłeś w takim stanie, że nie miałem sumienia podejść z gratulacjami. Nie wiem ile tego było pod publiczkę, a ile rzeczywistości. Sądząc po czasie myślę, że jednak to drugie.
Doszły mnie słuchy, że startujesz w tym roku w Mistrz. Św 70,3 a jeśli to prawda to czy w tej sytuacji trzeba było wypluć się tak do końca? To na pewno nie pozostaje obojętne dla organizmu. Znasz swój organizm i wiesz na co go stać. Niewielu potrafi dać z siebie wszystko i jeszcze trochę i dlatego nie każdy może zostać Mistrzem. To są tylko moje przemyślenia i Ty w ogóle nie musisz się tym przejmować. Ja nigdy nie padłem na mecie z wyczerpania i chyba dlatego już 47 lat bujam się w sporcie. I teraz nie wiadomo, czy lepiej być całe życie amatorem czy krótko zawodowcem. Zasługujesz na to, aby młodzi nosili Ci torby na zawodach. Ja musiałem wcześniej wracać bo do domu (bo daleko)”
Mail ten skłonił mnie do poszukiwania odpowiedzi, dlaczego właściwie ja tak robię. Czy jest to kwestia przyzwyczajenia? Czy jakiegoś genu masochizmu lub autodestrukcji? A może po prostu jednak jest to pod publiczkę? Odpowiadając Zawodnikowi, zdałem sam sobie sprawę, że w takim a nie innym sposobie startowania główną rolę odgrywają 3 rzeczy:
Nie chcę już powtarzać, że byłem sportowo „wychowany” przez małżeństwo Państwa Ludwichowskich, z których Pani Bronia miała podejście jak start, to do porzygu. Nie rzygałeś – nie dałeś z siebie wszystkiego. Pewnie podświadomie, to jest mój punkt wyjścia do zawodów. W triathlonie nigdy mi się to nie zdarzyło i nie uważam, żebym za każdym razem kiedy wygrywałem źle startował. Po prostu Trenerka mówiła o startach progowych, a nawet nad progiem. W moich startach tri wysiłku tego typu nie ma. Nawet bieganie na olimpijce w okolicach 3:30/km to ciągle jest bliżej II zakresu, a nie przemian beztlenowych. Niemniej nauczyłem się włączać coś, co prywatnie nazywam trybem zombie, czyli takim „dowleczeniem się do mety”. Nie jest to ani „w tempie”, ani jakoś specjalnie przyjemne. Włącza mi się kiedy: jest mniej niż 1/3 do końca wyścigu, tempo biegu spada do granicy, kiedy sprawdzanie go nie ma jakiegokolwiek sensu (zwykle jest to ok. 10-15” wolniej niż tempo planowane). Czyli mówimy tu raczej o zmęczeniu per capita i raczej mięśniowym, a nie oddechowym. Tryb zombie charakteryzuje się zautomatyzowanym powtarzaniem liczenia do 40, robieniem tego samego na każdym punkcie odżywczym i dbaniem o tę samą kadencję i mocną pracę rąk. Taki trochę autopilot. I tak jak w ostatnich chwilach startu tryb zombie pozwala mi dotrwać do mety, tak tuż za metą uruchamiam tryb zombie a’rebours, czyli wyłączam wszystko. Światło gaśnie. Niezależnie od tego czy zmęczenie wynosi 70%, czy 110% musze chwilę poleżeć.
Zdegustowany/zaciekawiony (nie wiem czy to dobra interpretacja) piszący do mnie Zawodnik (naprawdę przez wielkie Z) pyta o powód tego zgonu na mecie w Suszu. No tak mam. Po przekroczeniu mety daję swojemu organizmowi (albo tuż za, albo w pewnym oddaleniu od linii mety) 100% focusu na odpoczynek. Dlatego im mniej organizm ma wtedy przeszkadzaczy tym lepiej. Nie cieszę się, nie uśmiecham, nie pozdrawiam. Leżę (zwykle), stoję, siedzę i wyłączam kontakt z otaczającą mnie rzeczywistością. Czasami do tego stopnia, że „budzę się” już podłączany do kroplówki (Susz, Lidzbark, Hawaje), ale i bez niej po tych kilku minutach sam bym się podniósł i ogarnął. To jest takie jego (organizmu) 5’ na to, żeby właśnie się zebrał. Czy dałbym radę bez zaliczenia gleby? Jasne. Ale jeśli wmawiasz sobie od 7km, że właśnie w nagrodę się uwalisz tuż za metą, to jak jego (znaczy tego organizmu) tego później pozbawić. Będzie rozczarowany i w następnych zawodach już nie da się oszukać. I zostanę sam z tą głową… bez nóg.
Mogłem sobie pozwolić na taki, a nie inny tryb startowy w Suszu bo:
Wydaje mi się, że trudno byłoby mi pogodzić ambicję wystartowania na MŚ na dystansie 70.3 z treningiem do październikowego IM. Na pewno nie pojechałbym do Utah na wycieczkę. Nie stać mnie budżetowo ani wynikowo. Jeśli miałbym tam jechać to po to, żeby walczyć o blaszkę. Szanse na to oceniam bardzo nisko. Jest 2021, jestem ostatnim rocznikiem 45-49, jest to dystans w którym pływanie i rower odgrywają kluczowe znaczenie. Ani jednego, ani drugiego jeszcze nie rozbujałem na tyle, żeby móc się pokazać choćby tutaj, na scenie lokalnej. O scenie międzynarodowej szkoda nawet gadać. Poza tym moim priorytetem priorytetów są Hawaje 2022, na które chcę zakwalifikować się właśnie w Barcelonie. Więc nie ma co łapać zbyt wielu srok za ogon i po prostu robić swoje.
Ostatnie pytanie z maila brzmiało: I teraz nie wiadomo, czy lepiej być całe życie amatorem czy krótko zawodowcem. Moja odpowiedź: lepiej raz w życiu się sparzyć niż przez całe życie kąpać się w letniej wodzie. Po to trenuję, żeby startować „w komforcie”. Inaczej czym zawody różniły by się od treningu.
A co do noszenia walizek, to mam pomysł. Czy znaleźliby się chętni za 500zł na Nidzicki Fundusz Lokalny, żebym obsłużył Was w strefie zmian (noszenie walizki byłoby w cenie)? 😊
3 Komentarze
Jeśli jest możliwość skorzystać z Twojej pomocy w strefie zmian w Gdyni ( pierwszy mój start w pełnym dystansie ) to jestem zainteresowany .
niestety w Gdyni mnie nie będzie…
Szkoda .Jeśli ukończę Gdynię mam inny pomysł( jeśli się oczywiście zgodzisz) na ich wpłatę na wasz fundusz .