Dystans głupcze!
Enea Triathlon Bydgoszcz – czyli życiówka „z prądem”
Pokaż wszystkie

pierwszy w życiu tak spersonalizowany numer startowy!

Chciałbym domknąć SUSZ. Bo jak to moja żona mawia: “szewc bez butów chodzi” i są to zawody, w których popełniłem tyle błędów nowicjusza (były debiutem w 2018r), że czas się do wszystkiego przyznać. Za część z nich powinienem dostać dyskwę (przyznaję). Ale mam nadzieję, że żaden sędzia czytać tego nie będzie 😉

Oczywiście nie wszystko poszło źle. Pływanie np. rewelacyjnie (jak na mnie). I po raz kolejny uświadomiłem sobie, że ustawianie się skrajnie z brzegu ma swoje moooocne strony. Podstawową jest brak pralki. A potem i tak się dopływa do tłumu ale jest już rzadziej. Wybieg z wody i… ale pozwólcie, ze wymienię wszystkie błędy w kolejności zdarzeń:

  1. Coś mnie podkusiło aby zdejmować piankę jeszcze przed wbiegnięciem na płytę stadionu. Nie było nic do podparcia. W wyniku czego oczywiście ściąganie przez kostki zakończyło się klasycznym pacnięciem na dupę. Dopiero na siedząco pianka jakoś zeszła.
  2. Dostałem od Sklep Wertykal nowe buty triatlonowe LAKE. Nie przećwiczyłem zakładania ich na rowerze. Nie chciałem eksperymentować więc zdecydowałem: zakładam buty, biegnę w nich – dopiero potem wskakuję na rower. Jak Tomek zobaczył co odwalam powiedział: „dobrze, ze tego nie nagrywam”. To „truchtanie w butach” było połączone z dobiegiem do belki. Nie zobaczyłem gdzie jest belka i wsiadłem okrakiem na rower, aby buty wpiąć tak jak na treningu. Na spokojnie. Niestety było to 2 metry przed belką właściwą. Na polecenie sędziego jak gejsza, z rowerem między nogami dokuśtykałem do belki i dopiero wtedy wsiadłem.
  3. Nie ubrałem przygotowanej bluzy na rower. Nie wiem czy coś by dała, ale koszmarne bóle dolnego odcinka pleców jakie miałem (i mieli inni) chyba jednak były wynikiem niskiej temperatury. Było zakładać.
  4. Na rowerze, przy tej temperaturze, przygotowane i poporcjowane batony… zamarzły. No nie dosłownie, ale zrobiły się twarde jak kamień. Postanowiłem więc, zamiast je rozgryzać, sporo pić. A jak wiadomo jak jest zimno, pije się raczej mniej niż więcej. Wyniki: 3 razy sikanie na rowerze i 2 razy pauza „na szczocha” na biegu (oceniam total tak na 5’straty).
  5. Na rowerze mój plan #315wat+ jednak wziął górę (kompletnie bez sensu). Umawiałem się z Tomkiem, że ze względu na warunki odpuszczam waty na rzecz bezpieczeństwa. Zmieniłem dysk na koła z obręczami) i każdy zjazd jechałem w górnym uchwycie strasznie „peniając się” co tam będzie na dole. A potem ambicja brała górę i cisnąłem aby mieć jednak tę średnią. Idiotyczne to było. Z górki 0 wat, pod górkę 400+. Napinałem przez to plecy, zajechałem się klasycznie już pod koniec pierwszego kółka.
  6. T2 to już w ogóle komedia. Najpierw na zjeździe z pętli ZNOWU nie sprawdziłem ile dojazdu będzie i zdążyłem wyjąć nogę tylko z jednego buta. Kuśtykając dobiegłem do stojaka i zacząłem zakładać skarpetki „ogień z dupy”, które do trenowania są super, ale w kontekście szybkiej zmiany – do kitu. To są skarpetki kolarskie – więc długie. Siedziałem na dupie i się z nimi szarpałem. Potem oczywiście jeszcze numer nie na tą stronę i trzeba było przekładać. Jak klasyczny JANUSZ.
  7. Na bieg schodziłem już mocno zmarnowany. Ale postanowiłem dobiec. Było to zresztą moje najdłuższe rozbieganie od czasu kontuzji. I znowu walka między zdrowym rozsądkiem a ambicją. Niby truchtam, ale widzę, że wyprzedzają mnie coraz to nowi zawodnicy to próbowałem cisnąć po 3:55/4’ (plecy nie pozwalały na więcej). W końcu odpuściłem i jakoś dobiegłem.

Wieczorny mecz wszedł tylko tak. Odciążanie pleców level master

W Suszu nie schodzę

Jeśli miałbym wskazać na jasne strony tego startu, to są dwie. Nie zszedłem. A pokusy były 2. Pierwsza po pierwszym kole roweru. Zimno było jak „w psiarni”. Wtedy jednak wyprzedził mnie Marcin Lipowski, który jechał w takim samym stroju i zagadał, ze jemu to właściwie temperaturowo jest ok. No to pociągnąłem. Motywował mnie bardzo majaczący z przodu Marek Markowski, z którym czelendż polegał na tym, aby złapać go pod koniec roweru. I jak już Marka powoli dochodziłem to obiecałem sobie: po rowerze koniec. Tym bardziej, że jak tylko zszedłem na bieg to Marek wyleciał ze strefy jak pocisk a ja bawiłem się w przebieranki. Druga pokusa to oczywiście początek biegu. No masakryczny ból „korzonków lędźwiowych”. No i to szczanie co 2km. Obiecałem sobie, że skończę po 1 kole. Potem obietnica została przesunięta na koło 2. Na szczęście potem te korzonki jakoś puściły i ostatnie metry to nawet skutecznie goniłem Marcina L, który na 1 kole roweru mnie minął i odjechaaaaaał. Ja w tym czasie wiadomo czym się zajmowałem 🙂

Przyznaję bez bicia. Wyprzedanie przez innych miłe nie jest. Ale biegnąć po 4’15”/km przynajmniej można pogadać. Dumny jestem, ze nie zlazłem. Chyba zresztą nie mógłbym tego zrobić orgom i kibicom – ci jak zwykle byli wspaniali. #wsuszunieschodzę

A teraz dwie bardzo poważne sprawy na koniec. Start ten pokazał mi, ze mam bardzo groźny problem motywacyjny Gdzieś zginęło to niemaKniemogę (szczególnie ta k…. w środku). Jak tylko było ciężko (rower albo bieganie) to pojawiało się w głowie: Ale po co ci to? Co ty jeszcze chcesz komu udowadniać? Mało ci? Jesteś miszczem świata…

Zlokalizowałem skurwiela i zaczynam się za niego zabierać. Czy wygram – nie wiem. Ale przynajmniej chcę tę walkę podjąć.

Druga sprawa będzie bardzo delikatna. To mianowicie EGO. Otóż wkurza mnie jak przegrywam z zawodnikami, z którymi nie przegrywałem do tej pory. Wkurza mnie, ale jednocześnie jestem z tego jakoś tak dumny i uznaję to za jak najbardziej naturalne. Na razie jest ying/yang – czyli balans. Ale jak EGO wygra i zacznę schodzić z tego powodu, że ktoś ze mną wygrał albo przegonił mnie w trakcie to chyba będzie to dla mnie koniec kariery MKONa w sporcie. W ogóle. I żaden „kop w dupę” ani „karczycho do przeglądu” nie pomoże.

Serdecznie tego Państwu nie życzę!

practice makes perfect. No to ćwiczę 🙂

Komentarze są wyłączone.