Zobaczyłem wpis Mateusza Petelskiego o “odżywaniu” w MC Donalds (tak tak, to nie literówka) i zadałem sobie pytanie jak często ja “pozwalam sobie” na różne wybryki. I wyszło na to, że nieczęsto. Mam zasadę „to, że możesz nie oznacza, że musisz”. A widać to przede wszystkim w mojej filozofii służbowych kolacyjek. Zwykle na wyjeździe mam jakiś tam budżet na jedzenie (czasami dość spory) więc niezależnie od tego gdzie szkolę, mógłbym pozwolić sobie na pójście na całość. I nie mówimy tutaj o skali ale raczej o potencjalnym działaniu. Stejk + piwo – na pewno w tej skali się mieszczą. No może nie codziennie stejk za stówkę, ale przecież… nie o kwotę tu chodzi.
Pokusa jest podwójna. Ponieważ nie dość, ze omija cię atrakcja to możesz mieć dodatkowo poczucie niewykorzystanej szansy – a co za tym idzie „straconych pieniędzy”. To trochę jak w budżetówce. Jak pod koniec roku nie wydasz wszystkiego co masz (oszczędzisz) to pewnie w roku następnym nie dadzą ci tyle bo… nie są ci potrzebne. Nie wiecie o czym mówię? Spójrzcie na swoje zachowanie podczas serwowania posiłków w formie bufetu szwedzkiego. Ile razy podchodzicie i co jest Waszą motywacją do tego kolejnego podejścia. Ja nawet najedzony podchodzę po raz trzeci mówiąc sobie – szkoda, żeby się zmarnowało J.
Więc łapię się też na tych moich delegacjach z pokusą wykorzystania budżetu tylko dlatego, żeby ten budżet wykorzystać… Co nie oznacza, ze wykorzystuję.
Kolejny przykład z dzisiaj. Wchodzę do kuchni do klienta a tutaj lodówka zapakowana butelkami coca-coli. Za free. Ile byście wzięli? Ja złapałem się na tym, ze pierwsza myśl brzmiała: coś czuję, że przekroczę swój dzienny limit. Bo to cholerstwo kusi: potencjalnie utracone korzyści 😉
Zwykle stoję więc przed dylematem: czy trzymać się zasad wytopu czy odwiedzić na kolację jakąś wypasioną knajpę. Ostatnio zamiast wizyty w sąsiadującej ze moim hotelem knajpy indyjskiej wybrałem butelkę wody mineralnej oraz gruszkę. Dlaczego? Bo odpowiedziałem sobie na pytanie: jak zachowałbym się w domu? Poszedłbym do lodówki i zrobiłbym sobie na kolację takie lub podobne kalorycznie danie z restauracji czy raczej „zmusiłbym się” do działania wytopowego? Co w tym wypadku oznacza oszukanie siebie czymś innym.
Co jest tym oszustwem? Zwykle oszukuję się sałatką z pomidorów z cebulą, biedronkowo/lidlowym zestawem mix’u sałat, puszką groszu (czasami te składniki są połączone), smażonymi grzybami, sałatą lodową, pokrojoną kapustą lub innymi tego typu wynalazkami, które mają jeden cel: zapchać żołądek a nie zrujnować tej tzw. diety.
I broń Boże nikomu nie zabraniam jedzenia w Maku, kupowania stejków ani robienia sobie porządnej kolacji. Raczej pokazuję ten wieczny dylemat, którym żyjemy pewnie na co dzień. A założony bilans kaloryczny musi się zgadzać. Masz ochotę dzisiaj na pączka – go for it. Po prostu taka ilość kalorii spadnie z twojego codziennego jadłospisu. Te 400 kalorii (nie wiem czy dobrze szacuję wartość kaloryczną pączka) zamiast w kawałku mięsa poszły w pączek. I nie przekraczamy tych założonych na dany dzień kalorii. Podobnie z innymi przyjemnościami. Batonik „ważący” 300 kalorii – proszę bardzo. Pomijam na razie kwestię „zdrowotności” tego co w siebie ładujemy. Każdy je jak chce. Ale jeśli masz cel, to jedzenie typu: „jak się chce” musi być poddane pewnej ocenie „przydatności” i „zgodności” z tym celem.
Moje potencjalne różnorodne kolacyjki niestety zgodne z celem nie są. Nie jestem Radkiem Buszanem, który co by nie zjadł to dalej wygląda jak szczypior. Bliżej mi raczej do Kolegi Dowbora, który ile by nie schudł dalej wygląda jak wygląda 😉 (kocham cię Maciek!)
Podsumowując – „to, ze możesz nie oznacza, że musisz” dla mnie to nieustanna walka z pokusami. Ciekawe czy na końcu drogi, jak już będę się żegnał z życiem żałować będę tych niezjedzonych stejków czy niewypitych (darmowych w końcu) piw. Pewnie tak. Ale na razie inny cel jest ważniejszy. Poza tym kiedyś jeszcze się najem 😉
2 Komentarze
Witaj MKON!
Może przygotowałbyś wpis z przykładowymi daniami, najlepiej obiady, które można przygotować w pokoju hotelowym bez dostępu do kuchni? Tak się składa, że również często przebywam w delegacjach i problemem jest właśnie trzymanie michy 😉
aż takich wygibasów nie robię żeby robić obiady w pokoju hotelowym. W domu robię 🙂 i podgrzewam na stacjach benzynowych albo wcinam na zimno (jeśli delegacja 1-2 dniowa). jeśli więcej to stołuję się polecanych miejscach 😉