Czy jedna sekunda może robić aż taką różnicę? Takie oto pytanie zadawałem sobie na dzisiejszym treningu między 5 a 15 czterysetką. Robiła ogromną zarówno obiektywnie (tętno), jak i subiektywnie (sposób rezonowania treningu). Ale zacznijmy od początku.
W trakcie przygotowań do maratonu trening 10×400 jest standardem. Początkowo mój trening wyglądał klasycznie, czyli 10×400 p.1’ biernie. Tak biegałem w każdym secie przygotowawczym, a nie tylko u Tomka. Zwykle z tej minuty, czas na nabranie oddechu (tempo zawsze było mocne, jeśli nie b. mocne) to 10-15”; reszta – na psychiczne przygotowanie się do kolejnych odcinków. Bądźmy szczerzy, nie jest to przyjemny trening. Generalnie treningi na dużym zakwaszeniu nie cieszą się (u mnie przynajmniej) jakimś szalonym wzięciem, a nawet wzięciem w ogóle. Pamiętam, jeszcze za juniorskich czasów, u Trenera Ludwichowskiego taki set, którego szczerze nienawidziłem. Uwaga! – 4x1km na płotkach (sic!) po 3:05/km przerwa 2’.
No wyrzyg!
Obecnie, wraz ze wzrostem prędkości treningowej (ogólnie) pojawiły się modyfikacje tego treningu. Po pierwsze, w menu jest 10, potem 12. Na horyzoncie były już 2×15, teraz widzę 20×400. Po drugie, przerwa zmieniła się z 1’ biernie na 10 sekund na podratowanie życia, a potem 200 w truchcie. Ostatnie 2 treningi pokazały mi, że żądana prędkość (circa 1’10/400) jest tak cholernie wymagająca, że mimo iż w truchcie przerwa wydłużała się do 1:40-45”, a dodatkowo pomiędzy odcinkami do 6-12/15, to musiałem zrobić co najmniej dwie przerwy stojąc w miejscu. Po prostu nie było z czego tych 200m przetruchtać. Po ostatnim treningu, który uznałem za najtrudniejsze doświadczenie treningowe EVER, dostałem takie oto zalecenie: zmniejsz tempo, zadbaj o 200 truchtu w przerwie. Zanim się jednak podzielę efektami dzisiejszych efektów, to wskażę uprzednio jedną uwagę. A mianowicie, analizując, dotychczasowe zadania, złapałem się na tym, że circa 1:10 czytam jak sub 1:10. Stąd też pierwszą kozaczyłem (zwykle w okolicach 1:07) i zaczynał się bal. A organizmu się nie oszuka. Kras brał górę i trening mniej więcej od 6 odcinka zamieniał się w mordęgę (o czym już pisałem na MKONie przynajmniej 2 razu).
Dzisiaj postanowiłem podejść do tematu bardziej zdyscyplinowany. Po pierwsze, wystartowałem na trening rano. Wcześnie rano. Po drugie, byłem przygotowany izotonicznie, bo miałem ze sobą 2 koncentraty i jeden isotonic żel Enervita. Po trzecie, okoliczności przyrody sprzyjały. Biegałem na stadionie w Dywitach, gdzie bieżnia ma 333m. Ażeby zatem zrobić 400m okrążenie, startuje się mniej więcej z wysokości startu na 100m na normalnym stadionie i kończy się normalnie – na kratach. Prostą startowo/finishową biegnie się wiec 2 razy. I na każdym kółku te dwa razy były pod wiatr. Trzeba było się mobilizować. Ostatni element „sukcesu” tego treningu to znacznie wolniejsze niż zwykle rozpoczęcie. Tym razem circa przetłumaczyłem sobie na powyżej 1:10 i pierwsze 3 skończyłem w 1:12. Pozostałe 9 – wszystkie równiutko po 1:11, a żeby zobaczyć, jak wyglądam z tempem – ostatnie 3 w tempie 1:09. I gdyby nie te ostatnie 3, to w skali RPE dałbym temu treningowi 7 (5 to luźne wybieganie – 10 bardzo wymagający trening). Ostatnie 3 odcinki mnie zmęczyły, ale ciągle był to trening na poziomie 8-9/10, a nie 11 tak jak to było w Szklarskiej 😉
Tak, wolniej zacząłem i inaczej zaadoptowałem się do tego treningu. Tak, zmuszałem się, aby po każdych trzech brać łyk koncentratu (to są płynne żele). Tak, po każdym odcinku oddychałem mocno 10”, ale potem swobodnie truchtałem ok. 200m (przerwa wychodziła 1:30). W swoim mocnym trenowaniu mam taki papierek lakmusowy, który nazywam oddechem przeponowym. Jeśli biegnę bardzo mocno i zarówno w trakcie odcinka/zawodów, jak też w trakcie przerwy, potrafię wziąć głęboki wdech, naprawdę głęboki – taki uruchamiający przeponę – to znaczy, że organizm pracuje na pełnych obrotach, ale nie jest zajechany. Tutaj swobodnie brałem taki oddech zarówno na 200 metrze, jak też tuż po skończeniu odcinka. Przede mną jeszcze co najmniej jedna 400 metrowa przygoda. Wiem, że będzie to 20×400, ale wiem też, że będzie wolniej. Dzisiaj średnio wolniej było o 1 sekundę, ale ta sekunda zrobiła dużą różnicę. Więc, nawet jeśli miałoby to być 1:12, to spokojnie to ubiegnę 😉
4 Komentarze
Kiedys zdarzalo mi sie zaczynac z grubej rury pierwszy interwal w secie, teraz juz glowa jest chlodna. W zeszlym tyg 6x1k zaczalem w 3:23, reszta juz rowno po 3:20 (taki byl target), na 200m truchtu (75sek). Rok temu umieralbym pewnie juz po 3 powtorzeniu…
krótka przerwa!!!! Szacun!
Ciekawe, że Twoje najbardziej merytoryczne wpisy pozostają bez komentarzy, a takie około-sportowe opowiastki mają najwięcej…
Wracając, to albo ktoś mi powiedział albo gdzieś przeczytałem dawno temu (w sensie jakiś blog) że przy interwałach właśnie tak należy. Ten pierwszy nie za mocny, wybadać dyspozycję dnia, potem można przycisnąć a ostatni(e) mocno. Większość (wliczając mnie) czytających „nie chodzi” w tych tempach, ale zasada jest raczej uniwersalna.
Po pierwsze musze coś poprawić w tym wordpressie, bo przestałem dostawać powiadomienia o komentarzach – przepraszam, ze odpowiadam tak późno. PO drugie – potwierdzam obserwację. Myślę, ze dodawanie do wpisów merytorycznych zdjeć kotków, albo cycków zwiększyłoby ich zasięg, ale komentarzy ciągle byłoby mało. A przecież dookoła sami fachowcy 😉 Po trzecie – wydaje się, że to jednak zwykla fizjologia. Jak się na dzień dobry człowiek zaleje kwasem, to on nie ma za bardzo gdzie uciec. I biegamy dalej ale już na zaciśniętym hamulcu 😉