Koincydencja tego wpisu z wynikami wyborców jest niezamierzona. Moi najbliżsi znajomi i Tomek Kowalski będą wiedzieli o co chodzi już za samego tytułu ja jednak ciągle nie jestem pewien czy ta historia nie zrujnuje mojego trajlonowego empluła. Ale powiedziało się A – czyli wpłacajcie po 10 zeta na Nidzicki Fundusz Lokalny to opowiem Wam o scyzoryku. No i posypały się wpłaty a Maciej to nawet przesłał potwierdzenie. Kamil przyniósł kaskę w ręku i muszę tylko sprawdzić, czy kolega Godlewski jej nie zdefraudował… No ale o scyzoryku miało być…
A było to tak. Na 10 dni przed startem w Zell am See na Mistrzostwach Świata oraz na 3 dni przed wyjazdem do Szklarskiej Poręby na ostatni „potrenowanie” miałem zaplanowany fajny trening: 90′ rower +5x2km@3:20/km. Mocny, jakościowy pełną gębą wysiłek – jeden z ostatnich zresztą. Jarałem się zresztą nim jak dziecko, tym bardziej, ze zaraz po treningu miałem sędziować na „ośce”- czyli olsztyńskiej jeździe na czas organizowanej raz w miesiącu przez RoveLoveCafe.
Stąd pomysł aby na ten rower pojechać na szosie, skończyć na miejscu rozgrywania „ośki” odpowiednio wcześniej, od małżonki wziąć buty do biegania, zrobić swoje na trasie biegowej i może jeszcze wystartować jako ostatni na 8km jazdy indywidualnej na czas. Taki był plan. Ale życie jak to życie. Ubrałem się stosownie do okoliczności, zszedłem do garażu, napakowałem po 8 atmosfer w każde z kół i zobaczyłem, że na rowerze jak niezjedzony agrest na krzaku wisi przyczepiony zipem czujnik kadencji. Ponieważ miałem natychmiast skojarzenie: niepotrzebny czujnik (kadencję mierzy mi P2Max) – zawodnik w potrzebie – będzie na ośce – dam mu, to zdjąłem kask, wziąłem SCYZORYK i zacząłem rozcinać zipa. Bo jak wiadomo jestem miszczem majsterkowiczem. Taki self hand made man.
Rozcinałem, rozcinałem aż… wbiłem sobie scyzoryk w mięsień piszczelowy. Wbiłem dosłownie. Wbiłem bo jak puściłem scyzoryk to on w tej nodze siedział… 🙂 Oczywiście szybko poleciałem do małżonki z prośbą o pomoc, krew lała się naprawdę solidnie a ja… zaciskałem, uciskałem, modliłem się, żeby mięsień nie był przycięty. Poczekałem pół godziny, krew już nie ciekła więc niewiele myśląc zacisnąłem zęby oraz ranę, nakleiłem plaster, tejpa, zawinąłem mocno bandaż oraz nałożyłem opaskę kompresyjną i… poszedłem na trening. Po rowerze było jeszcze ok ale po drugiej dwójce (bieganej zresztą w tempie) dałem spokój. Po prostu czułem, ze nie jest ok, noga wprawdzie nie bolała ale widziałem, ze krwawienie jest i rośnie krwiak. Pojechałem na SOR. Na sorze jak na sorze. Dużo czekania ale na szczęście trafiłem na kumatego lekarza, który pyta: szyjemy? Ja mówię: nie bo gdzie w Austrii wyjmę szwy. Ja pytam: mięsień uszkodzony: on mówi – nie ale cięcie jest głębokie. Proponuję nic nie robić przez 2 tygodnie. Ja mówię: Panie co Pan? Ale już w poczekalni wysłałem sms-a do Tomka z informację o lekkiej modyfikacji tempa, strategii i w ogóle pomysłu na Zell. Nie muszę chyba mówić co wtedy czułem. Cały rok jak krew (dosłownie) w piach.
Ale w planie najbliższe dwa dni były wolne. Pływanie odpuściłem a do Szklarskiej pojechałem już pocieszony strupem, który zrobił się na ranie.
W Szklarskiej dodatkowo osa odwróciła moją uwagę od bolącej nogi więc powoli zapominałem o tym, że nie za bardzo mogę tę nogę obciążać. A, że Michał Michałków a potem w Austrii Daniel Godlewski nieźle ją otejpowali to jakoś wytrzymała. Ta więc w kategorii „uszkodzonych scyzorykiem triathlończyków po 40-tce” to chyba nawet wygrałem! Czyli jestem miszczem świata 😉
A teraz podsumowanie:
Wbrew pozorom nie ma w tej historii nic fajnego. Same głupoty. A właściwie więcej szczęścia niż… wiadomo. Można się śmiać!
Ale, żeby nie ta historia to nie dostałbym NAJLEPSZEGO bo najbardziej inteligentnego prezentu w życiu. Dziękuję Krzysztofie!
Aha i można hasztagować @s.mentor #coinnegoradzi #coinnegosamrobi 🙂
1 Komentarz
Tępe ludzie i narzędzia są niebezpieczne/ni…