Pisze Paweł na podstawie jednego z postów na FB: wstajesz 4:50 i 5:08 startujesz z treningiem… ale jak? U mnie to min. 30’ żeby wstać, cokolwiek zjeść, złapać kibel i zrobić jakaś rozgrzewkę żeby się rozruszać i moc cos robić następnego dnia, bez kontuzji. A mam 20 lat mniej, jak pytam 😉
Pytanie nr 2. Załóżmy ze zepnę się tak żeby wyjść w 15’ ale to już taki mocny pośpiech (jakbym 10’ zaspał), No to nie jest zdrowe i niedobre w perspektywie treningów które robisz 1-2x dziennie przez 10-11 miesięcy, odbije się na pewno i daleko do komfortu wyjścia na trening. Tzn. tak żeby ten trening nie kojarzył się z nieprzyjemnym uczuciem pośpiechu (przynajmniej dla mnie)
A moja perspektywa też jest taka, że wstaje o 5 rano pon-pt i robię trening tak szybko jak tylko mogę się ogarnąć / zabieram do pracy czy tak ogarniania innych rzeczy
Z tym że jednak 4/5 przypadków to trening, Wieszam poprzeczkę tak, żeby mi w długim okresie mógł robić coś na relatywnie wysokim poziomie motywacji i stopniu zaangażowania. Mam dziwne wrażenie że są 2 odpowiedzi na to: A – czas / praca włożona w to żeby się spinać do wyjścia może nie być adekwatna do uzysku czasowego, bo mówiąc wprost ja rano czasem przed biegiem 2-3x na kiblu siądę przed/po rozgrzewce. A bardzo dobrze jem zaznaczę. Plus bez aktywacji mięśni przed bieganiem rano, skończę tego samego dnia i następnego u Fizjo z problemem który mi trening zatrzyma. Więc może za duże obciążenie vs 6,5-7h snu. Ale jak mogę te dodatkowe 15’ na rozruch zamienić na 15’ snu to za cholerę nie będzie to tak efektywne 😉
Odpowiadam, jak ja to robię. I będzie też o kibelku ☺– wrażliwych uprzedzam i przepraszam.
Dla mnie wszystko jest kwestią przyzwyczajenia organizmu. Mnie łatwiej, bo:
a) jestem skowronkiem, a nie sową;
b) od lat mam wyćwiczoną rutynę „10’ i out”;
c) mogę sobie swobodnie pozwolić na zarządzanie czasem (dzieci duże, sporo czasu poza domem, żona wiele wybaczająca).
Ta rutyna to po pierwsze 7-8h, a nie 6,5-7h snu. Co oznacza, że standardem dla mnie jest lulu nie później niż o 22. Wszystkie wyjątki od tej reguły nie rujnują jednak całego podejścia do sprawy. Zdarzają się treningi o 4.50, ale do nich szykuję się mentalnie, np. chodząc spać ok. 21 kilka dni przed zaplanowaną bardzo wczesną pobudką. To, moi Państwo, nazywa się planowanie 😉 I moje dziewczyny już się do tego przyzwyczaiły i wiedzą, że jeśli tak się dzieje, to znaczy, że jakiś tego typu wyskok się szykuje. Druga kwestia to poranne automatyzmy. Jak jeszcze nie trenowałem, a dzieci były małe (szczególnie Michał), to miałem w zwyczaju po I dniu szkolenia wracać do Olsztyna (o ile miało ono miejsce na północy Wwy). Oczywiście raczej latem niż zimą i oczywiście bez mordęgi. Dojechanie na 9 rano drugiego dnia oznaczało wstawanie o 5 (4.30 w poniedziałek). A, żeby nie „marnować” czasu wyrobiłem sobie rutynę „10’ i out”, czyli wstawałem, myłem zęby + wiadome rzeczy, ubierałem się w przygotowane wcześniej ubrania i… wszystko inne robiłem już w samochodzie, m.in. porządnie się budziłem 😉
W momencie, w którym pojawił się sport, ta zasada nadal obowiązywała i obowiązuje. Nie jest mi już tak łatwo wyrobić się w 10’, ale bardzo się staram. Jak mi to wychodzi? Mam 3 zasady, którymi się kieruję.
Tyle, jeśli chodzi o moje doświadczenie. Uważam przy tym, że do wszystkiego trzeba i można się przyzwyczaić, choć w większości sytuacji i tak będziemy wybierać mniejsze zło. W końcu jesteśmy tylko amatorami, którzy nie mają czasu na wszystko i nie mogą sobie swobodnie tym, co z tego czasu zostanie, dysponować. Co nie?!