Jeden z padawanów (Mikołaj aka Kierunek Kona) zadał mi pytanie:
„Jak przełamujesz głowę na zawodach? Jak pracę z treningów przerzucić na zawody? U mnie właśnie niestety występuje ten problem. Na treningach ogień, jest dobrze, a na zawodach, rower niby można było mocniej, bieganie to już w ogóle dno… Wszedłem już w cykl pod pełny, drugi tydzień konkretnie. Jest ciężko, Adam (trener) nie daje się nudzić i odpoczywać na treningach robię robotę, ale wiem, że po slota będzie potrzebna jeszcze ta iskierka. Wiem, że może to być kwestia indywidualna, ale chciałbym wiedzieć jak Ty się przełamujesz. Co by na mecie mieć nogi w dupie. Nie jest to u mnie problem natury sportowej, bo to raczej może siedzieć w głowie. Co o tym sądzisz?”
Mikołaj nie jest jedyną osobą, która mnie zagaduje o temat związany z przełamaniem głowy już na samych zawodach. Podam Wam drugi przykład. Zawodniczka trenuje do biegu na 10 km. Wszystkie tempa robione po drodze robi szybciej niż przewiduje plan. Cel – złamać 50 minut. Środek treningowy – standardowy plan treningowy wzięty z internetu – przypominam: ja planów nie piszę!. Po sprawdzianie pisze do mnie: MKON, pobiegłam 48:57 ale mogłam szybciej, bo 2 razy zatrzymałam się po drodze na 10’ odpoczynek. Po prostu nie mogłam już mocniej i musiałam się zatrzymać. 10 sekundowy? Ryli? Naprawdę te 10, a nawet 20 sekund spowodowało, że dziewczyna odpoczęła? Fizjologicznie jest to możliwe? Może w pływaniu tempa na basenie w postaci 3 x 800 w tempie ale podczas sprawdzianu na 10 km – po prostu w to nie wierzę.
Więc, jak pisze Mikołaj WSZYSTKO siedzi w głowie. Coś powoduje, że nie potrafimy się zmusić do wysiłku, mimo, że na treningach robimy to (czasami z palcem w nosie). Moim pomysłem na to jest… realizacja planu i wmawianie sobie, że robię… trening. Nic nie może mnie więc zaskoczyć bo na treningu to już robiłem. Pamiętam swój pierwszy start w Borównie w 2009 r. Plan na niego był dość prosty: polecieć w takich prędkościach w jakich trenowałem. A trening miałem wtedy prymitywny jak cep. Pływałem w jednej sesji ciągiem 2 km (nie miałem świadomości, że są jakieś zadania) – zwykle zajmowało mi to 40’. Kilka razy w tygodniu jeździłem na rowerze i niezależnie od warunków pogodowych starałem się trzymać średnią 30 km/h. Jak nie było pogody to kręciłem na rolkach (nie miałem wtedy trenażera) w podobnej prędkości. Tylko bieganie było jakoś tam periodyzowane – były i ciągłe, i długie wybiegania i 15*400 i inne cuda. Ale generalnie plan był tak,i aby przebiec maraton w Borównie po 5’/km. Z jednej strony celem głównym był Klagen 2010 więc Borówno było tylko sprawdzianem, po drugie moja filozofia jest od lat taka sama – pierwszy start jest zawsze na zaliczenie. I mimo, że nie spałem przed startem pewnie więcej niż 2h (taki stres) i że do tej pory nie robiłem zakładek, to miałem pojedyncze odcinki 3,8 km pływania, 180 km rower i maraton zaliczone. Nigdy jednak (poza startami pośrednimi 4:34 w Suszu) nie złożyło mi się to w całość do tej pory. Więc był to start zgodnie z filozofią: odtwarzam to, co zaplanowałem. I tak się złożyło, że odtwarzając przesuwałem się do przodu. Zrezygnowałem z tego planu na przedostatnim nawrocie, kiedy Żona krzyknęła mi, że do Jacka Gardenera mam tak blisko, że może jednak bym się zmusił. No to się zmusiłem mimo, że nie wiedziałem kogo gonię. Odtwarzanie planu – jakikolwiek by nie był. To według mnie klucz do osiągnięcia dobrego wyniku. Plan może mieć różne elementy (ja np. w T2 w Borównie poświęciłem ok 3-4’ na posmarowanie nóg maścią chłodzącą 😉 #janusztriathlonu) ale było to w planie. Mimo, że z roweru zszedłem 4-ty, to nie leciałem szybciej niż 5’/km bo… taki był plan. Jakby był inny to bym ten plan realizował.
Mikołaj pisze, że trenuje z Adamem (sam mu zresztą Go poleciłem) więc głęboko wierzę, że trenerzy na podstawie swoich obserwacji, realizacji celów pośrednich oraz mikro i makro-planów mają w głowie to co zawodnik powinien na zawodach „odtworzyć”. Jedyny problem to nawarstwiające się zmęczenie, bo tego w takim wymiarze jak na zawodach to raczej nie przećwiczymy. I dlatego według mnie pojawia się jeszcze jeden czynnik o którym każdy wie, a niekoniecznie chce się do niego przyznać: strach. A właściwie dwa rodzaje strachu: strach przed wysiłkiem (bo będzie bolało) i strach przed porażką (nie zrealizuję celu). Pisałem już o tym (felieton jest w książce) ale przypomnę: strach przed wysiłkiem można oswoić robiąc treningi na podobnych albo większych prędkościach. Ten strach jest paraliżujący. Wczoraj zerknąłem w plan na Training Peaks i widzę, co Tomek zaplanował mi na sobotę. To zresztą śmieszna koincydencja, bo na dwunastym kilometrze szesnastokilometrowego biegu ciągłego przedwczoraj naszła mnie taka myśl: „:ciekawe czy zrobiłbym teraz 5*2 km po 3:20 (tyle biegałem w zeszłym roku)”. I co widzę w planie? 5*2 po 3:15 – czyli tyle ile biegałem w sztosie przygotowań do maratonu. Czy boję się? Jak cholera. Wiem, że będzie bolało. Ale to jest ta górka, którą trzeba robić jak chce się zrealizować plan. Myślę też (to pokazał mi ostatni bieg ciągły), że nie ma co się nastawiać na komfort podczas treningu. Ma boleć, to przygotujmy się, że będzie boleć. Najwyżej się rozczarujemy. Ale kluczem jest plan. Masz jechać tyle watów? To jedziesz. Potrzebujesz dodatkowego bodźca – ustawiasz sobie autolapa co 10 km na wyścigu i kontrolujesz co się dzieje. I przyspieszasz jak trzeba. No niestety. Na tym polega ściganie się (również z samym sobą).
Z tym drugim strachem na razie nie walczę bo nie ma sensu z nim walczyć. Jeśli zrobiłeś swój plan, a nie zrealizowałeś celu – jesteś zwycięzcą – wróć do trenera albo samemu – i zweryfikuj plan. I startuj drugi raz. 🙂 Nie, żebym cokolwiek osłabiał albo odpuszczał – nigdy – ale odkryłem już to dawno: trenowanie daje mi więcej satysfakcji niż startowanie. A swój cel – M-50 Mistrz Świata – i tak zrealizuję!
1 Komentarz
Czytam to po raz kolejny bo nie mogę zapamiętać. Wczoraj zawody i u mnie znowu to samo. Do przedwczoraj nastawienie było bojowe, dzisiaj czuję rozczarowanie sobą.